.

.

środa, 26 marca 2014

Pseudofilozofia


Dziecinnie upieram się podczas odbywanych dyskusji, że nigdy nie wyjdę za mąż. I sama z siebie śmieję się w duchu, ze swojej naiwności, jednocześnie paradoksalnie pewna swoich słów. Prawdą jest, że nie wierzę w ideę małżeństwa. W idee nierozerwalności i nieskończoności. Ale nie tylko z nią mam problem. Problem pojawia się we mnie, jednocześnie z pojawieniem się momentu relacji z drugim człowiekiem zmuszającego do jej nazwania. 

Precyzując- jak używając ogólnie przyjętych podziałów przyjaźni, związku można zdefiniować coś co dzieje się nie tylko w umyśle jednej osoby, ale wręcz pomiędzy dwoma umysłami? Czy człowiek inteligentny, rozwiniety emocjonalnie i psychicznie, lub wręcz dwójka ludzi, która różni się mimo wszystko między sobą tego typu rozwojem, jest w stanie zdefiniowac siebie za pomoca krotkiej frazy? Nawet pewność, że słowa te rozumiane są jednoznacznie jest rzadka, co dopiero ich precyzyjność.

Ludzie lubią nazywać rzeczy, świat dzięki temu wydaję się prostszy, znany. Daje to wrażenie porządku i bezpieczeństwa – coś czego nazwę znamy, nie  może być przecież obce, coś co potrafimy nazwać po imieniu nie powinno przecież zaskoczyć.

Nazwa relacji jest jednak na równi z próbą definicji tego co istnieje, próbą określenia tego, co chcielibyśmy dostać. Definiuje to czego od momentu wypowiedzenia nazwy obie strony będą od siebie wymagać, spodziewać się. Jest obietnicą. Problem pojawia się kiedy to, na jaka relacje sie umówilismy, odbiega od tego jaka istnieje, a jednoczesnie fakt tej umówy niewiele ją zmienia. Co należy wtedy zredefiniować – znajomość, a więc rzeczywistość ukształtowana przez wspólną przeszłość, która wygląda tak jak wygląda uwarunkowana tym co razem przeszliśmy, tym jaka więź istnieje pomiędzy naszymi umysłami, czy jej nazwę, wyrażającą to czego byśmy chcieli, to jak wyimaginowaliśmy i jak sprecyzowalismy sobie słowami nasze pragnienia.

Czy nie tym wlasnie jest małżeństwo lub nawet zaręczyny? Wyrazem tego, czego nawzajem od siebie oczekujemy, wyrazem tego jak chcemy być postrzegani przez otaczający nas świat, czy też nawet próbą definicji nas samých. Zakomunikowania tej drugiej osobie – „zobacz, tego właśnie od Ciebie chce“. Niemym pytaniem – czy czujesz to samo, czy tego samego ode mnie oczekujesz.

I czy smutek po nieudanej definicji jest wyrazem żalu po porażce, za którą możnaby uważać zbyt słabą znajomość samego siebie czy rozczarowaniem spowodowanym niedostaniem tego, czego się od drugiej osoby oczekiwało?
I czy jest on wogóle na miejscu – zmiana nazwy przecież nie boli, powoduje najwyżej chwilową konsternacje i zamieszanie. I w żaden sposób nie powinna być zaskoczeniem – wynika przecież tylko i wyłącznie z rzeczywistości, czy to tej ogólnodostępnej, czy to tej znajdującej się w naszej głowie.



1 komentarz:

  1. Bije Kunderą. Tak mało związku, ale takie podobieństwo.

    OdpowiedzUsuń