.

.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Azyl na końcu świata.

Od dziecka pielęgnuję wspomnienie uczucia przebywania we włosko rodzinnej restauracji. Odczucia ciągłego wzroku 'ojca' restauracji na swojej twarzy, oceniającego wrażenia smakowe. Oburzenia na odmowę wypicia "leczniczego dla żołądka", smakującego jak krople żołądkowe trunku. Kolejnych, milionowych pojawiających się znikąd przystawek. Honorowego brzęku monet wsypujących się z portmonetki bezdomnej kobiety siedzącej w rogu lokalu. Poklepywań po ramieniu i stale napełniającego się winem kieliszka. Braku pohamowań i kurtuazji. Wszechobecnej akceptacji i najzwyczajniejszej w świecie atmosfery rodzinności, której często nie potrafią zapewnić więzy krwi.
I wreszcie po tylu latach to zamazane samorozwojem wspomnienie odżywa we mnie uśmiechem siwowłosego Włocha w kameralnej restauracji cienistego zaułku ulicy. W jego oburzeniu naszą dwukrotną odmową kelnerce spróbowania 'Limoncello'. W tych kilku słowach anglosaskich pośród zalewu romanizmów, dzięki którym nasze porozumienie nie jest tylko w praktyce nieme. W jego dosłownie niemym zachwycie włosami mojej przyjaciółki, okazanym ciągłym ich głaskaniem, które nie powoduje nawet najmniejszej dozy naszego oburzenia. W zblazowaniu nastolatek klikających na swoich smartfonach podczas rodzinnych urodzin ich wuja przy stoliku obok. W godzinnym oczekiwaniu na rachunek i odmowie przyjęcia nie tylko napiwku, ale także jednocyfrowej części rachunku. W spiralnie rozchodzącej się płaszczyźnie zadaszenia i intymnych pocałunkach pary w kącie.

Zarówno Rzym, jak i Trento podarowały mi poczucie przynależność na obczyźnie. Obydwa miasta przytuliły mnie tymi restauracjami do swojej esencji i do najlepszego oblicza włoskiej natury. Obydwaj Panowie zainspirowali i wlali w duszę niezapomniane ciepło. Obydwa trunki zostały w końcu wypite. Wielokrotnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz