Dziecinnie
upieram się podczas odbywanych dyskusji, że nigdy nie wyjdę za mąż. I sama
z siebie śmieję się w duchu, ze swojej naiwności, jednocześnie
paradoksalnie pewna swoich słów. Prawdą jest, że nie wierzę w ideę małżeństwa.
W idee nierozerwalności i nieskończoności. Ale nie tylko z nią mam problem.
Problem pojawia się we mnie, jednocześnie z pojawieniem się momentu
relacji z drugim człowiekiem zmuszającego do jej nazwania.
Precyzując-
jak używając ogólnie przyjętych podziałów przyjaźni, związku można zdefiniować
coś co dzieje się nie tylko w umyśle jednej osoby, ale wręcz pomiędzy dwoma
umysłami? Czy człowiek inteligentny, rozwiniety emocjonalnie i psychicznie, lub
wręcz dwójka ludzi, która różni się mimo wszystko między sobą tego typu
rozwojem, jest w stanie zdefiniowac siebie za pomoca krotkiej frazy? Nawet
pewność, że słowa te rozumiane są jednoznacznie jest rzadka, co dopiero ich
precyzyjność.
Ludzie
lubią nazywać rzeczy, świat dzięki temu wydaję się prostszy, znany. Daje to
wrażenie porządku i bezpieczeństwa – coś czego nazwę znamy, nie może być przecież obce, coś co potrafimy
nazwać po imieniu nie powinno przecież zaskoczyć.
Nazwa
relacji jest jednak na równi z próbą definicji tego co istnieje, próbą
określenia tego, co chcielibyśmy dostać. Definiuje to czego od momentu
wypowiedzenia nazwy obie strony będą od siebie wymagać, spodziewać się. Jest
obietnicą. Problem pojawia się kiedy to, na jaka relacje sie umówilismy,
odbiega od tego jaka istnieje, a jednoczesnie fakt tej umówy niewiele ją
zmienia. Co należy wtedy zredefiniować – znajomość, a więc rzeczywistość
ukształtowana przez wspólną przeszłość, która wygląda tak jak wygląda
uwarunkowana tym co razem przeszliśmy, tym jaka więź istnieje pomiędzy naszymi
umysłami, czy jej nazwę, wyrażającą to czego byśmy chcieli, to jak
wyimaginowaliśmy i jak sprecyzowalismy sobie słowami nasze pragnienia.
Czy
nie tym wlasnie jest małżeństwo lub nawet zaręczyny? Wyrazem tego, czego
nawzajem od siebie oczekujemy, wyrazem tego jak chcemy być postrzegani przez
otaczający nas świat, czy też nawet próbą definicji nas samých. Zakomunikowania
tej drugiej osobie – „zobacz, tego właśnie od Ciebie chce“. Niemym pytaniem –
czy czujesz to samo, czy tego samego ode mnie oczekujesz.
I
czy smutek po nieudanej definicji jest wyrazem żalu po porażce, za którą
możnaby uważać zbyt słabą znajomość samego siebie czy rozczarowaniem spowodowanym
niedostaniem tego, czego się od drugiej osoby oczekiwało?
I
czy jest on wogóle na miejscu – zmiana nazwy przecież nie boli, powoduje
najwyżej chwilową konsternacje i zamieszanie. I w żaden sposób nie powinna być
zaskoczeniem – wynika przecież tylko i wyłącznie z rzeczywistości, czy to
tej ogólnodostępnej, czy to tej znajdującej się w naszej głowie.
Bije Kunderą. Tak mało związku, ale takie podobieństwo.
OdpowiedzUsuń